Przedawkować motocyklizm – czy to możliwe?

Czy uwielbiając motocykle i motocyklowe wyprawy można przedawkować motocyklizm?
Czy można na dłuższą chwilę wyleczyć się motocyklizmu, jeżdżąc na świetnych sprzętach, w pięknych zakątkach świata?
Otóż jest taka szansa… Czy warto – bez wątpienia!
Przygotowania
Był w miarę ciepły czwartkowy wieczór, ale głowę i tak już zaprzątała elektryczna atmosfera, która – w mniejszym lub większym stopniu towarzyszy planowaniu motocyklowych podróży, uwalniając coraz większe pokłady endorfin. Zew przygody, przygotowania, stawienie czoła niewygodom, odkrywanie i zbliżające się wiele godzin pięknych tras, w siodle świetnego sprzętu.
Rzucone setny raz spojrzenie na mapę, potwierdzenie trasy i godziny wyjazdu – wszystko gra, nic się nie zmieniło od ostatnich 30 minut.
Sprawdzenie rezerwacji na Bookingu – nadal jest i rezerwacja i Booking. Ponowny rzut oka na listę rzeczy do wzięcia oraz na stertę tych już przyszykowanych. Ponowne podejście do eliminacji zbędnych par gaci czy skarpetek.
Wiadomo, że sprytne podejście do pakowania jest ważne – tym bardziej teraz, bowiem w planie był jedynie niewielki plecak umocowany na siedzeniu pasażera – ale na weekend nie potrzebowałem nic więcej.
Coś w tym jest, że wyjazd motocyklowy to bardziej wyprawa na miarę odkrywców, niż kilkudniowy „konwencjonalny” wypad. Motocykl daje nam furtkę do innego świata. Świata, w którym stajemy się odpowiedzialnymi przewodnikami. Wypełniamy swoją rolę, podkreślamy doświadczenie, stawiamy czoła przeciwnościom, niebezpieczeństwom i odnosimy w tym wszystkim większe lub mniejsze ale jednak sukcesy.
Oczywiście w praktyce, ten etos najczęściej kończy się – właśnie, na sprytnym spakowaniu się, pamiętaniu o multitool’u, trytytkach i power tape’ie, niemniej zawsze czujemy się jakbyśmy właśnie szykowali się od wyprawy dookoła świata.
Zauważyłem braki w reklamówkach. W razie deszczu i tak wszystko zmoknie, niemniej trzymając rzeczy w plastikowych zawiniątkach można w nieznacznym stopniu ograniczyć powódź w bagażu. Wróciłem z kuchni z porcją 3 toreb z Carrefoura i przysiadłem do zawijania – tobołek z gaciami i skarpetkami, drugi z koszulkami – dwoma, dodatkowa bielizna termiczna w trzecim – pod ręką…
Daleko nie mieliśmy, raptem okolice 600 kilometrów, a trasę znaliśmy na pamięć. Na czesko/słowackie zakręty jeździliśmy wielokrotnie i były to swego rodzaju nasze rodzime zakątki oraz tradycyjne wyjazdy, niekiedy wielce spektakularne. Okolice Roznova pod Radhostem były i są na tyle „nasze”, że w 2015 roku, zorganizowaliśmy właśnie tam, bardzo udane testy prasowe Ducati Scrambler.
Piękne okolice, fajne jedzenie i mega zajebiste drogi pomiędzy Roznovem a słowacką Zliną, na których znaliśmy na pamięć niemal każdy zakręt. Z godziny na godzinę coraz bardziej nie mogłem się doczekać.
Miało być prosto i łatwo…
Kiedy na próbę, domykałem plecak, sprawdzając czy cokolwiek będę w stanie jeszcze tam upchnąć, przeszyła mnie myśl – a właściwie pewne uczucie. Uczucie to – początkowo trudne do zidentyfikowania, po chwili dał się poznać jako bardzo znana rzecz – głupi pomysł na klasycznej zasadzie „hold my beer”.
Rzut oka na mapę – ok to może zagrać. Telefon do Łukasza „Goryla” z którym to właśnie szykowaliśmy się na kolejny podbój Czech:
– Goryl, czy przejechać w dzień 600 kilometrów, a 1200 to duża różnica ?|
Rozpocząłem od rzeczy zasadniczej, by nie tracić czasu na próżno.
Łukasz od razu wywęszył zew przygody, a dodatkowo będąc przypadkiem, któremu także głupie pomysły nie były obce, odparł bez chwili namysłu
– no kurwa, żadna! To gdzie jedziemy?
– do Chorwacji
– aaha, no i super
Nie wiadomo, co przynosi większą frajdę w motocyklowych wyjazdach. Przygotowania, sama trasa, pobyt na miejscu czy jazda po lokalnych winklach. Chyba wszystko to składa się na ogólny obraz szerokiego spektrum szczęścia i radości jaką daje jazda na motocyklach. Nie ważne czy staramy się wcelować w zakręt 20 letnim, japońskim cruiserem objuczonym skórzanymi sakwami, czy z chirurgiczną precyzją tniemy winkiel jednym z najnowszych sportów, procesy i sytuacja jaka ma miejsce w naszych głowach jest taka sama. Radość i inny, niesamowity wymiar świata, który angażuje w 100% i czyści głowę, nie pozwalając zaprzątać sobie myśli czymkolwiek innym.
Zamiast dwóch Multistrad jakimi mieliśmy jechać do Czech, padło na Aprilie Tuono i RSV.
„Dla mnie nawet lepiej – stwierdził Łukasz, kładę brzuch na bak, chowam się za owiewką, odkręcam i lecę, no i przynajmniej nogami będę dosięgał do asfaltu”.
Ja też nie przewidywałem większych problemów z nakedem Aprilii. To nie pierwszy motocykl bez owiewki jaki miał mi towarzyszyć w życiu i nie pierwszy jakim wybierałem się gdzieś dalej.
Rzeczywistość jednak zweryfikowało już pierwsze 40 km i droga dojazdowa obwodnicą Warszawy, do stacji benzynowej, na której – równo o 5 rano, umówiliśmy się by wyruszyć.
„Kurwa mać, no ja pierdolę.. musimy jechać 130/140 inaczej nie dam rady…”
– rzuciłem witając się na stacji z czekającym Łukaszem.
Dobre pomysły motocyklowe to esencja motocyklizmu
W ostatnim momencie, zamiast zaplanowanej ciężkiej, przylegającej skórzanej kurtki do tekstylnych spodni zdecydowałem, że wezmę kurtkę tekstylną – przynajmniej w prawilny sposób wykorzystam jakiś topowego Dainese jaki miałem od Ducati. Wiecie – miliard membran, suwaków, suwaczków rzepów – no luksusowo.
To jednak był srogi błąd. Duża tekstylna kurtka, w połączeniu z moim wzrostem i totalnym brakiem osłony przed wiatrem, powodowała takie wibracje, że już od 150 km/h moje gałki nie nadążały za wibracjami głowy, a to w bezpośredni sposób przekładało się na zdolności widzenia. 140 to wszystko co mogłem i tak też polecieliśmy..
Pogoda była idealna. Motocykle nowe, interkomy dawały możliwość wzajemnego wysłuchiwania komentarzy, uwag oraz życiowych spostrzeżeń. Dosyć często musieliśmy dbać o dokręcanie niektórych śrub – o dziwo, przede wszystkim, w Tuono. Niemniej nie stanowiło to problemu, bo okazji do przystanków mieliśmy około miliona – obie maszyny okazały się paliwożerne, a pojemność ich zbiorników z pewnością nie należy do klasy turystycznej.
Droga celem, czy droga do celu?
Na Riwiere Istarską dojechaliśmy niezbyt późnym wieczorem. Szybki prysznic, przebiórka i na miasto. W końcu piątek, to jedyny dzień, kiedy można pozwolić sobie na trochę większe rozluźnienie. W sobotę już trzeba na spokojnie, bo w niedzielę czeka nas powtórka z turystyczno-motocyklowej rozrywki, i potrzebna jest dobra forma. Jednak ponownie życie zweryfikowało piękne plany – jak mawiał klasyk w „Poradniku prawdziwego mężczyzny”
– Matkę oszukasz, ojca oszukasz… życia nie oszukasz!
Pomimo, że staraliśmy się z całych sił i mieliśmy szczere chęci, w pierwszej knajpce, w połowie pljeskavicy i akurat przy drugim kieliszku lokalnej Graseviny zaczęliśmy przybijać gwoździa do stołu. Walkowerem odpuściliśmy więc plany wieczornego wojowania i o 23:00 spaliśmy w łóżkach jak dzieciaki.
Sobota przebiegła fantastycznie. To był turbo relaksujący dzień, który poniekąd zrekompensował dotychczasowe trudy jednak niedziela przyszła zaskakująco szybko.
Pomimo tego, że odpuściliśmy drakońsko wczesną porę wyjazdu, niespecjalnie czuliśmy się wypoczęci i niezbyt entuzjastycznie wypatrywaliśmy kolejnego dnia na motocyklach.
Jest szansa, że dotkliwe oparzenia słoneczne jakich doznaliśmy w sobotę, przyczyniły się do mniejszego entuzjazmu. Bolały 40 razy bardziej pod ściśle przylegającymi bluzami termicznymi, żółwiem i resztą motocyklowego rynsztunku. Trzeba było jednak się zawijać. Było średnio – trzeba przyznać, ale… przynajmniej po pierwszych 30 kilometrach zaczęło padać tak, że przemoczeni na wskroś, zapomnieliśmy o wszystkich innych niedogodnościach.
Czysta radość z jazdy
Chciałbym powiedzieć, że ten zajebisty komplet od Dainese w końcu się na coś przydał rekompensując dosyć powolne tempo, ale niestety nie. Przemókł może 10 minut później niż poczciwy, wyjazdowy komplet Łukasza. Buty, rękawiczki nasączone jak gąbka, jazda z zaparowanym, półotwartym wizjerem, z kąsającymi jak szpilki pysk kroplami deszczu – istota motocyklizmu dotknęła nas do samego serca.Najśmieszniejsze, że zmęczenie i kolejne, piętrzące się niedogodności powodowały jakąś dziwną wesołość więc generalnie przeżyliśmy.
Pamiętam jak dzisiaj wesołą i bardzo przyjazną parę z Polski, którą spotkaliśmy na jednej z czeskich stacji. Ona i on na dwóch niewielkich criuserkach. Prawilni motocykliści, którym brak zmęczenia nadal pozwalał na wiarę w etos i realizację motocyklizmu, spotkali na swojej drodze dwóch styranych ostatnimi dniami życia, wielce sceptycznie odnoszących się do wypraw motocyklowych malkontentów. Co najśmieszniejsze, to – z uwagi na nasze częste postoje, mijaliśmy ich po drodze około 4 razy.
W Warszawie zameldowaliśmy się wczesną nocą. O dziwo ostatnie kilkaset kilometrów nie było takie złe. Włączył się autopilot, zadaniowość i przywykliśmy do zmęczenia.
Wyczyn został odhaczony. Mamy piękną historię do opowiadania.
Ja na motocykl nie mogłem się patrzeć przez kolejne 2 miesiące.
Można – można!
Pewnie jest gdzieś jakiś balans pomiędzy wyczynem, realizacją pasji, bezpieczeństwem i rozsądkowym podejściem, ale dopóki mamy komfort nie przejmować się tym, realizujmy wszystkie pomysły jakie przychodzą nam do głowy.